Z daleka widać ją w tłumie przybywających co dzień z Zalesia Dolnego do Warszawy – to ona jest kolorowym punktem pośród szarej masy. Po tej długiej podróży, jeżeli nie poświęca się akurat sprawom festiwalu, sporadycznie pojawia się na lekcjach. Nie jest jednak stworzona do siedzenia w ławce – woli obdarzać wszystkich dookoła swoją pozytywną energią, najchętniej śpiewając. Jako przyszła dyrygentka chóru, Ania nie może poświęcać zbyt dużo czasu na naukę. Ci, którzy znają ją lepiej, wiedzą, że wieczną opaleniznę zawdzięcza zeszłorocznej wycieczce na Hawaje (w samym środku roku szkolnego). Wartości intelektualne woli przyswajać poprzez częste wizyty w teatrach, a ostatnio również przez poezję Leopolda Staffa. Żaden Czackiewicz nie dorówna też Ani w sprechaniu – w końcu niemiecki to jej ukochany język. Równie wielką miłością darzy ojczyznę, co przejawia się głównie w spożywaniu niewiarygodnych ilości pierogów. W ojczyźnie planuje pozostać, by spełniać się jako wspomniana dyrygentka. Zresztą już się spełnia, pomagając od czasu do czasu w próbach czackiego chóru, a przede wszystkim przewodząc dominikańskiej scholi. Może to właśnie dzięki temu znajduje w sobie nieskończone pokłady energii i zawsze tryska optymizmem, co sprawia, że jest wspaniałą szefową Festiwalu.
Witek powiedział kiedyś, że jeśli chodzi o niego i problemy, to raczej one mają jego. Rzeczywiście, zasada ta zdaje się sprawdzać. Mało kto może się z nim równać w bezproblemowym załatwianiu najróżniejszych spraw i nie ma znaczenia, czy chodzi o uzyskanie przychylności cioć i wujków w celu zdobycia sztućców na wigilię klasową, czy też o kierowanie Festiwalem. Mimo tej zdolności i zdecydowania w dążeniu do obranych celów, nie sposób powiedzieć o Witku, że jest osobą bezkompromisową – szukanie rozwiązań dogodnych dla każdej ze stron jest kluczem do sprawnego zarządzania, a sztukę project managementu nasz szef opanował do perfekcji w sekcji technicznej. Zarządzanie zasobami ludzkimi to nic trudnego dla „jednopalczastych”, do których grona Witek sam siebie zalicza. Niewtajemniczonym w tę osobliwą metaforę polecam zapytać Witka, na jakie dwie kategorie można podzielić festiwalowy lud pracujący. Oczywiście, jeśli tylko jest taka potrzeba, szef zakasuje rękawy i przy rozdzielaniu zadań wskazuje na siebie samego. Witek reprezentuje nową falę, czy raczej nowy trend w sekcji technicznej, której członkami od kilku lat zostają wyłącznie refleksyjni humaniści-filozofowie. Od filozofii szef Festiwalu woli „Kung Fu Pandę”, toteż na lekcjach wychowania fizycznego wykazuje się iście pandzią sprawnością i precyzją godną Smoczego Wojownika. Każdy WF kończy ulubioną pieśnią bojową o małym chłopcu (hej!). Najchętniej zamieszkałby w górach, ale powstrzymuje go brak powierzchni płaskich, po których można by jeździć na desce tak szybko, jak po kabackich chodnikach. Zresztą – czym są Zakopane albo Czarnogóra, jeśli nie ma tam Festiwalu?
,,Tu powinien być przecinek!”, ,,W Festiwalu nie lubię tylko dezinformacyjnej” – z takimi komentarzami członkowie sekcji informacyjnej zmagają się od lat. Ich reputacji nie są w stanie poprawić nawet legendy głoszące, że poszukiwania najznamienitszych gwiazd do wywiadów rozpoczynają w okolicach lipca, a w tygodniu festiwalowym pracują do białego rana, tworząc GazeTĘ (w żadnym wypadku zdrobnioną literą K!). Za pośrednictwem Gazety odbywa się w Czackim wielka artystyczna dyskusja. To na jej łamach redaktorzy publikują skandalicznie subiektywne recenzje oraz teksty zrodzone z pasji do sztuki (których i tak nikt nie czyta). Swoją nazwę najbardziej zróżnicowana spośród sekcji zawdzięcza obecności informatyków, odpowiedzialnych za stronę internetową, a także za ratowanie koleżanek i kolegów humanistów z komputerowych opresji. Skład sekcji urozmaicają uzdolnieni artystycznie graficy i fotografowie, tworzący przepełnione symboliką zdjęcia i ilustracje. To oni projektują kolejne numery gazety, zaproszenia i programy i podobno to oni śpią najmniej ze wszystkich podczas Festiwalu. Kto by pomyślał, że tak oryginalny zbiór osobowości potrafi się koniec końców dogadać i tworzyć razem jedną, zgraną sekcję informacyjną.
Szefowa miód malina, cudowna dziewczyna – przed Państwem Sonia Burdyna! Utalentowana graficznie, artystyczna dusza – nad swoim łóżkiem powiesiła (jakże estetyczny) plakat o jednej z jej ulubionych teorii spiskowych. Sztuka nie jest jej jedyną pasją – uwielbia także gady i płazy, jak również wszystko, co ma związek z neurobiologią (stąd zresztą jej decyzja o pójściu do Łodzi na scenariopisarstwo).
Jednym z jej marzeń jest nazywać się p i g m e n t. Dlaczego? Nikt nie odpowie na to pytanie lepiej niż transcendentni youtubowi mistycy, których szefowa informacyjnej ogląda wręcz nałogowo, przegryzając przy tym swój ulubiony serek wiejski z cynamonem i bakaliami. Pasjonuje się filozofią, dużo pisze, uwielbia Baudelaire'a, Huxleya i Osho. Kocha Francję, w której chciałaby się urodzić. Wkręcona w teatr od zawsze – niestety nie udało jej się dostać na żaden z tych na Montmartrze, ale zaliczyła epizod w Teatrze Fiakier. Muzycznie też raczej dalej niż bliżej jej do Francji, bo nad Erika Satiego przedkłada techno i Beatlesów. Czasami zastanawia się, dlaczego zwierzęta śnieżne nie mają płetw. Kiedyś z kolczykiem w nosie, od zawsze z dwoma kotami. Pocztówki wysyła tylko z grobem Jima Morrisona, a o tym, co widzi, myśli jedynie w kategoriach estetycznych. Czci Houellebecqa i zapomina o Bernhardzie.
Wielka olimpijka z informacyjnej jest też autorką prześmiesznych i trafnych ulotek. Na brogórkach ściąga do swojej sekcji pierwszaków gadających o Sartrze, a potem zmusza ich do pisania opisów jej osoby. Uczennica Macieja Bogdańskiego i wielka reformatorka Gazety. W tym roku poprowadzi ją ku jeszcze wyższym poziomom artyzmu i intelektualizmu. Z pewnością dzięki niej Festiwal dostarczy następnym pokoleniom jeszcze więcej radości. Bo to w końcu jej (chyba) największa pasja.
W dusznej chmurze intelektualnego napięcia i filozoficznej zadumy, która stale panuje w kanciapie sekcji informacyjnej, każdy prędzej czy później opada z sił i potrzebuje miłego słowa pokrzepienia. Ku uciesze pozostałych sekcyjnych jest ktoś, kto wnosi do informacyjnej pierwiastek rodzinnego ciepła i wyłamuje się ze stereotypu redaktora budzącego zgrozę wśród Czackiewiczów. Ten ktoś pięknie śpiewa (w szczególności pieśni łemkowskie), pięknie pisze, nazywa się Ania Darewska i pełni w tym roku odpowiedzialną funkcję wiceszefowej. A szefować chyba lubi – swoje zdolności organizacyjne pokazała już na tegorocznej KAWIE.
„Jest osobą bardzo cierpliwą, a zarazem nadzwyczaj pomocną” – opowiada jej przyjaciel. Z tym stwierdzeniem z pewnością zgodzą się wszyscy członkowie informacyjnej, którzy w chwilach smutku i zwątpienia zawsze mogą liczyć na słowo otuchy od swojej wiceszefowej.
Niegdyś miłośniczka romantyzmu, a w szczególności Mickiewicza, przyznaje, że przeszła na wyższy etap rozwoju i jednak uważa się za pozytywistkę (choć Mickiewicza nie zdradziła i kocha nadal). Jej cudowny śpiew słyszeli wszyscy goście tegorocznej KAWY, więc nikogo nie zaskoczy, że myśląc o przyszłości, bierze pod uwagę muzykologię.
Mimo swojej łagodności i wyrozumiałości, Ania nie boi się spojrzeć krytycznym okiem zarówno na sztuki, jak i na ich recenzje. Nie będzie więc przesady w stwierdzeniu, że zdecydowanie jest właściwą osobą na właściwym miejscu.
Dzielni przyszli studenci montażu na łódzkiej Filmówce, fotografii czy filozofii na UW. Tak jak co roku, kręcą trailer, tylko tym razem w jakichś Michałowicach. Należy do nich radio. Grzeczni i mili, ale tym razem bez jednego, poległego w boju towarzysza. Wszak góry nie igraszka, tam odlecieć mogą nawet najlepsi. Ale nawet to nie może ich przytłoczyć, bo przecież mają radio. No, poza radiem mają też szefa (genialnego muzyka), jak również szefową. W pomieszczeniu radia siedzą także często wesoła panienka w dużych okularach i druga wesoła panienka w kolorowym sweterku, młode intelektualistki z LO im. Czackiego. Obok siedzi kolega w golfiku, z aparatem, podobno ze Staszica. Ach, jeszcze taka blondynka z obco brzmiącym nazwiskiem. I następna blondynka, z iście kwiecistym nazwiskiem – artystka jak się patrzy. I taki jeden blondyn w okularach. W sumie to tyle, poza tym jeszcze umieją w kable. No, i mają radio. Kręcą zwiastun i sztuki. I nie wiem, czy pisałem, bo generalnie piszę szybko, ale mają RADIO.
Dzień dobry! Mamy zaszczyt przedstawić Państwu niezmiernie wyjątkowy okaz trans-misia. Przed Państwem Adam Sobieszek! Człowiek-orkiestra, człowiek-wulkan, człowiek-samograj. Potrafi wydawać dźwięki przy pomocy sześciu różnych instrumentów, zakładać zespoły muzyczne, prowadzić kanał na Youtubie, pisać sztuki i robić filmy, a jeśli grzecznie poprosicie, być może nastroszy się, wyszczerzy i ułoży dla Was wiersz. Strzeżcie się wtedy! Jeśli go rozzłościcie, może uderzyć w samo sedno Waszej duszy słowami „RADYKALNA WOLNOŚĆ” lub „ZBYT PRETENSJONALNE”.
Może też zaciągnąć Was do Szałasu Szamana, a tego – musicie mi wierzyć – wolelibyście uniknąć. Jest tylko jeden człowiek, który przeżył pobyt w Starym Sercu Miłosnego Lasu – wyszedł po dziewięciu dniach, mając tylko Kuce z Bronxu pod zatrzaśniętymi powiekami, głos Klocucha dudniący w uszach, smak cytryny na języku i imię „Ernest” na ustach. Przez następnych pięć dni, majacząc i pocąc się na łóżku szpitalnym, błagał, by podzielić się z nim skrzydełkami z KFC; a przecież, jak mawiał wujek Freud, „głodnemu chleb na myśli”. Gdy nakarmiono go zupą z baru Thu-Huyen, zaprzestał, po czym bez opamiętania zaczął powtarzać słowa „Przyznaj mi rację! Przyznaj mi rację!”. Krzyczał przez osiem dni z rzędu, aż przywieźliśmy na miejsce Adama Sobieszka we własnej osobie, by zabić chorobę jej własną bronią. Po drodze Adam zapadł w głęboki sen, by marzyć o kolorowych alejkach w supermarkecie. „Sartre” – szepnął. Obudził się. „Marks” – powiedział już donośniej i zatopił spojrzenie w pustych ślepiach delikwenta. Zagrzmiał „BYŁEM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA” i zniknął. Ofiara do dziś dochodzi do siebie.
Trudno stwierdzić, co tak naprawdę najbardziej kocha Basia. Niektórzy twierdzą, że rysowanie. To ona stworzyła przecież logo 31. Festiwalu. Ci, którzy lepiej pamiętają lepiej poprzednie festiwale, powiedzą jednak, że jej prawdziwą pasją jest aktorstwo. Na to też mógłby wskazywać zapał, z jakim Basia działa w Ognisku Teatralnym „U Machulskich”. Z kolei fani zwiastunów produkowanych przez Telewizję Festiwalową uważają, że Basia spełnia się w roli reżyserki. Jest w końcu szefową transmisji. Basia uwielbia również słuchać poezji śpiewanej Marka Grechuty, co prowokuje ją do wypróbowania własnych sił w muzyce. Podobno nauczyła nawet swoją papugę nucić jej ulubione piosenki. Chodzą także plotki, że kiedyś osiągnęła mistrzowski poziom w hip-hopie. Wszystkie te artystyczne zainteresowania Basia niestrudzenie łączy z nauką w klasie matematyczno-fizycznej, jak przystało na Czackiewicza renesansu.
Czasami zajmują się szukaniem różowych świnek-maskotek, kiedy indziej wycinaniem literek z kartonu albo podjadaniem kabanosów. Przede wszystkim jednak bohatersko mierzą się z wysokimi oczekiwaniami publiczności. Dbają o nagłośnienie wszystkich szkolnych wydarzeń, a ich nieustanna obecność w życiu szkolnym sprawia, że mało kto wie, jak ta sekcja się zwie. Ileż to razy słyszą o sobie: „ci od nagłośnienia”. Jakże często muszą znosić zniecierpliwione spojrzenia i dramatyczne deklaracje „to może już lepiej bez mikrofonu”! Mimo tych niedogodności na każde postawione im wyzwanie odpowiadają z wyrozumiałością, a dla ratowania występu gotowi są na wszystko (łącznie z rzuceniem się na scenę). Nie tracą humoru nawet, gdy misja się nie powiedzie. Przecież, jak powiedział pewien amerykański trębacz (a za nim szef akustycznej): „Cisza jest ważniejsza od dźwięku”. Wierni służbie od trzydziestu jeden lat. Kolejne pokolenia, ta sama marka. Przed państwem przemili, sympatyczni, radośni, rumiani, spontaniczni, zgrani... Lub dwie słowie: sekcja akustyczna.
Może zdarzyć się tak, że podczas którejś z przerw słonecznego, późnojesiennego dnia minie Was z pospiesznym a gorliwym kiwnięciem głowy postać w pasiastym swetrze. I może w jednej dłoni trzymała będzie tomiszcze „Pięciuset zagadek historycznych”, w drugiej zaś „Opracowanie metod odtworzenia pierwotnych warunków wodnych Kampinoskiego Parku Narodowego” oraz przewodnik po Wrocławiu. I może w dodatku owa postać zgubi po drodze sczytany egzemplarz Tischnera, tomik Leśmiana i kanapkę bez szynki. Jeśli właśnie tak się zdarzy – możecie być pewni, że był to Ignacy Pańczyk utrzymujący dzielnie szybkie tempo dnia codziennego.
Wierny nie tylko swojemu „kraju u progu Dunaju”, ale przede wszystkim zasadom moralnym, przemierza raźno, dziarsko i swobodnie szkolne korytarze pozdrawiając wytrwale licznych znajomych. Każdemu poświęca przynajmniej chwilkę, choćby kosztem niepowtarzalnej możliwości uzyskania na niemieckim jednego spóźnienia mniej. Jest rodowitym Włochem, ale może pochwalić się karierą we francuskiej gastronomii i doskonałą znajomością Zamojszczyzny.
Sporo czasu spędza na matematycznych przygodach i na przekór swemu twierdzeniu sprzed lat dziesięciu, że będzie grał „na niczym” - dobrze radzi sobie zwłaszcza z pewnym osiemdziesięcioośmioelementowym zbiorem klawiszowym.
Człowiek serdeczności niepohamowanej połączonej z jeszcze bardziej nieposkromionym odruchem niesienia pomocy każdej zupełnie istocie, która znajduje się w zasięgu wzroku (często zanim jeszcze rzeczona sobie własną potrzebę uświadomi) - taka jest ta postać w pasiastym swetrze.
Mili, pamiętajcie, żeby pod żadnym pozorem nie pokazywać Ignacemu tego opisu! Może bowiem zdarzyć się, że zażąda sprostowania pewnych jego części… Na komplementy reaguje zmieszaniem i charakterystyczną dlań zmianą tematu - najczęściej dokonywaną słowami: "powiedz lepiej, co u ciebie"!
Zaczynając temat Juliana Kocerki, grzechem byłoby nie wspomnieć o POZYTYWNEJ ATMOSFERZE. Ten miłośników przysmaków polskich, jak również mołdawskich, zawsze niesie za sobą ową POZYTYWNĄ ATMOSFERĘ. Jak powszechnie wiadomo, potrafi skakać o tyczce (tak ze trzy metry), a POZYTYWNĄ ATMOSFERĘ przynosi aż z pięknych Bielan. Czy aby na pewno takich pięknych? Grunt, że ma w domu chyba wszystkie możliwe dzieła politologiczne i filozoficzne, co czyni go człowiekiem aż nazbyt wykształconym. Objawia się to w jego krasomówstwie – ten charyzmatyczny orator poprzez POZYTYWNĄ ATMOSFERĘ potrafi rozbudzić serca każdego młodego człowieka. Propaguje też znajomość wielu pięknych pieśni, w szczególności tych wielojęzycznych i o tematyce ratowniczej.
Inną sprawą jest, czy rzeczywiście chce być wiceszefem AQ – powszechnie wiadomo, że prywatnie preferowałby bycie polipem. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Z drugiej strony kusi go wizja zostania tybetańskim mnichem, co nawet kiedyś próbował uskutecznić. Na pewno będzie najcudowniejszym (i najmłodszym) wiceszefem 31. Festiwalu. Niestety w tym roku bez zarostu, ale to już temat na inny artykuł.
Choć przybijanie gwoździ z pewnością nie jest ulubioną rozrywką przeciętnego nastolatka, sekcja techniczna co roku przyciąga mnóstwo panów. Jaki jest jej sekret? Czym kusi kolejnych kandydatów? Poznanie na wylot anatomii młotka, klucza francuskiego i gwoździa to tylko wierzchołek góry lodowej – bycie w technicznej z pewnością potrafi obudzić w każdym mężczyźnie uśpione pokłady testosteronu i nadludzkiej siły, niezbędnej przy stawianiu festiwalowej sceny. Mówiąc o korzyściach, nie można również pominąć ogólnego respektu (w końcu wybudowanie sceny to zadanie wymagające nie tylko sprawności fizycznej, lecz także matematycznej precyzji i cierpliwości), a wbijanie setek gwoździ, wykonywane z należytą temu zajęciu pasją i zaangażowaniem, z pewnością zaprocentuje (+1 cm w obwodzie bicepsa).
Jeśli zdarzyło Ci się zajrzeć przez dziurkę od klucza do sali gimnastycznej, gdy budowana była scena, Twoim oczom musiało ukazać się nadzwyczaj krzepkie męskie plemię – płynący wigorem, tężyzną i wspaniałością klan Synów Kronosa, odzianych w napięte kaskady mięśni, ściągnięte brwi i białe koszulki, przepocone niczym ta należąca do Marlona Brando w Tramwaju zwanym pożądaniem. Następnym razem, kiedy będziesz mieć możliwość napawania się widokiem herkulesowego rodu, pójdź o krok dalej: przekrocz próg sali gimnastycznej, podejdź pewnym krokiem do Szefa Sekcji Technicznej i ściągnij mu z głowy hardoczerwony hełm, obowiązkowo gestem godnym Herkulesa mordującego Hektora. Twoim oczom ukaże się misterny szyfrogram osobowości, na który składają się między innymi takie persony, jak miłośnik i przyszły badacz twórczości Camusa, chłopiec całujący delfiny i czule tulący innych Mądrych chłopców, fan Ariany Grande, polityk o przeszłości aktywistycznej sięgającej czasów podstawówki i wiecznie świeży meta-memiarz. Chodzą plotki, że w głębinach twardego dysku skrywa zdjęcie siebie samego, przebranego za pingwina w sandałach i skarpetkach? Co sprawia, że przy takim melanżu charakterów wciąż potrafi perfekcyjnie wypełnić rolę technicznego? Podobno tkwi w nim „niezły diabełek”. Tajne źródła sugerują jednak, że to nie diabełek, ale Złomek – alter ego Jana Luśni – odpowiada za jego pociąg do Techniki.
Myślisz, że przeczytałeś dużo książek? Uważasz się za człowieka obeznanego z literaturą? W takim razie najpewniej nie miałeś jeszcze okazji rozmawiać z Igorem Sypniewskim (zwanym przez niektórych Shining Star albo Sunshine). Jego zamiłowanie do wszelakiej twórczości literackiej, a zwłaszcza Iwaszkiewicza i Hessego, sprawia, że szef technicznej jest wprost idealnym partnerem do konwersacji. Z początku możesz wpaść w nie lada konsternację, bo Igor prawdopodobnie nie wykaże zbytniego zaaferowania Twoją osobą i nie oderwie nawet wzroku od czytanej książki. Woli pozostać na uboczu – w końcu ma w sobie coś z Wilka Stepowego. Jeśli jednak poruszysz właściwą strunę, bez problemu sprowokujesz Igora do zajmującej dyskusji na temat ślimaków, niemieckiego czy Łazienek. A może niemieckich ślimaków spacerujących po Łazienkach? Z tym człowiekiem nic nie jest niemożliwe. I nie zdziw się, jeśli kiedyś zdarzy Ci się go spotkać w madryckiej restauracji w roli kelnera. Będzie to znak, że jego misternie skonstruowany plan w zupełności się powiódł.
Gdyby Tuwim pisał o Festiwalu, w dodatku wertykalnie, zamiast „Lokomotywy”
czytalibyśmy:
Pełno ludzi na każdym piętrze,
Na parterze mniej ciut, w podziemiach więcej,
Na pierwszym piętrze – uff, jak pisząco!
Na drugim cicho, bardzo błyszcząco?
Na drugim, czyli w szeleszcząco-szepcąco-świecącej kanciapie owianej tajemnicą sekcji
plastycznej. Nie wiadomo, co dokładnie robią jej członkowie, ale co roku na Gali
Festiwalowej pojawiają się kolejne cudne, artystyczne statuetki. Może to one są
powodem sekretnych posiedzeń wśród kleju, lutownic, szkła, brokatu, desek, drutów i
waty?
Wszystko dzieje się niepostrzeżenie. Jedno mrugnięcie okiem i pod sufitem kołyszą się
lekko i subtelnie chmurki, ptaki i ryby. Mrugasz drugi raz i nie możesz poznać mijanych
codziennie ścian, drżysz tylko z przejęcia, jak dekoracją można zmienić szkołę w teatr. A
plastyczni? Kiedy zachwycasz się szkolnym korytarzem, ich już nie ma. Są pewnie na
swoim cichym, błyszczącym piętrze w szeleszcząco-szepcąco-świecącej kanciapie. Nie
wiadomo, co szykują. Wiadomo, że coś pięknego.
Cicha, spokojna, tajemnicza. Dla wielu osób jest zagadką. A kto tak naprawdę kryje się pod powłoką tej aury tajemniczości? Marta jest niesamowicie ciepłą i kochaną osobą. W stosunku do innych ludzi odnosi się bardzo delikatnie i uprzejmie, dzięki czemu każdy czuje się przy niej swobodnie. Lubi ludzi, lubi pracować z nimi i dla nich. Dużo działa charytatywnie i wspomaga swoją kreatywnością oraz talentem między innymi MUZURI, dla którego projektuje ubrania. Ma dryg do wielu rzeczy – prócz projektowania, sama szyje. Jakby tego było mało, rozwija się także w kierunku muzycznym – gra na skrzypcach i pianinie. W szkole muzycznej spędza bardzo dużo czasu. Jeśli dodamy do tego wszystkie te godziny rozszerzonej matematyki i fizyki, możemy przyprawić się o zawrót głowy od mnogości zajęć. Marta jednak daje radę. Na co dzień jest bardzo zabiegana, kursuje między szkołą muzyczną a zwykłą, natomiast wyobraźnia wciąż podsuwa jej nowe pomysły. Nic zatem innego nie pozostaje, jak tylko czekać na tegoroczne efekty pracy sekcji plastycznej.
Chyba nikt już nie ma wątpliwości, że biol-chem w Czackim jest kierunkiem stricte humanistycznym. To właśnie do tej klasy składają papiery osoby interesujące się sztuką i literaturą. Na przykład Ania: trzecioklasistka z biol-chemu, która z zapałem zgłębia tajniki historii sztuki i dużo czyta. A ma co czytać, bo za każdym razem, gdy wchodzi do antykwariatu, kupuje kilka książek. Nie dość, że często oddaje się lekturze, to jeszcze dostrzega sztukę w życiu codziennym. Na przykład III część „Dziadów” jest w jej otoczeniu obecna na każdym kroku, a gdzie się nie odwróci, tam natyka na liczbę 44. Ponadto interesuje się socrealizmem, więc w czasie spacerów wnikliwie przygląda się wszystkim budynkom. Ania nawet zapalniczkę ma z obrazem van Gogha. Tak, wciąż ją ma, chociaż często myśli, że ją zgubiła. Van Goghowi do socrealizmu daleko, ale Ani ciężko się zdecydować na jeden nurt w sztuce. Generalnie podejmowanie decyzji przyprawia ją o zawrót głowy. Być może ma to związek z niewielką ilością snu, którego braki rekompensują jej nieomal hurtowe ilości kawy? Zdobyta w ten sposób energia przydaje się jej do rozwiązywania zadań z matematyki. Ponoć nic nie wywołuje na jej twarzy takiego uśmiechu, jak dobrze rozwiązany przykład i to wcale nie dlatego, że rzadko kiedy ma te rozwiązania dobre. Jest dokładnie na odwrót, dzięki czemu często możemy ją zobaczyć uśmiechniętą, gdy w największym skupieniu, oderwana od festiwalowego chaosu, w oparach gorącego kleju rozwiesza materiał.
Na początku był chaos… albo coś innego. Kwestia sporna, ponieważ było wtedy ciemno, więc prawie nic nie było widać. A kiedy niczego nie widać, wszystko robi się bardziej podejrzane i niepewne. Nie wiadomo, czy charakteryzacja wyszła dobrze, czy aktor łapie kontakt wzrokowy z publicznością, która postać jest w danej scenie najważniejsza i w ogóle na czym należy się skupić. Nie wiadomo i próżno tu czekać na olśnienie. Ta sekcja pracuje właśnie po to, by podczas wychwytywania niuansów każdej ze sztuk i podejmowania werdyktu wszystko było jasne. „Światełka? robią, co tylko w ich mocy, by naświetlić sprawę jak najlepiej. Niby nie mają za wiele pola do popisu, a jednak potrafią zabłysnąć. Ich ukrytym zadaniem, a zarazem największą słabością, jest przestrzeganie wyznaczonego czasu. To oni, gasząc światła tuż przed spektaklem, dają znać publiczności, że najwyższy czas zacząć. To oni oznajmiają, że to już koniec, sprawiając, że na sali gimnastycznej jest tak jasno, jak na zajęciach WF-u o 7:25. I choć ich praca jest „gdzieś z tyłu” za konsolami, „gdzieś pod sceną” przy stercie kabli i „gdzieś na górze” nad światłem reflektorów, to nikt nie ma wątpliwości, że gdy przychodzi co do czego, to właśnie oni jaśnieją na scenie.
Zgubił bumerang Janka, a raczej bOOmerang, bo Grześ chce zostać OOgwayem. Już-już, tylko-tylko... prawie nim jest! W końcu potrafi walczyć (karate w rowach) i uciekać przed psami, uwielbia chińskie jedzenie i historię, a do tego ma dobre serce (dzieli się szalikami z potrzebującymi). Jest kochany i sympatyczny, a w dodatku mieszka na Powiślu. Być może właśnie tam, gdzieś na-tych-samych-ulicach-powiślańskich-okolicach, zacznie się jego kariera rapera i, niczym O.S.T.R. o Bałutach, opowie nam, jako MC Czesław Rapuje, jak to tam było. A może nie, w końcu Grześ umie zaskakiwać. Równie dobrze może się okazać, że zostanie amerykańskim stand-upowcem. W miejscu zamieszkania jest powszechnie znany i szanowany do tego stopnia, że zupełnie nie trzeba znać jego dokładnego adresu. Powiśle to Powiśle i w ten sposób należy adresować listy. Na pewno trafią w dobre, Grzesiowe ręce. Tak jak trafiło w nie szczęśliwe i zadbane oświetlenie.
Czasami zdarza mu się zgubić w drodze do szkoły (albo w labiryncie dla przedszkolaków). Okazjonalnie poszukuje dzików w lesie. Nikt nie wie, czy używa przy tym pewnego bumerangu, który za nic w świecie nie chce wrócić. Pewni możemy być jedynie tego, że nazywa się Janek Kownacki (można też zwracać się do niego per Kosma) i jest wiceszefem światełek.
Jego miłość do żeglugi objawia się niekiedy poprzez ekwilibrystyczne skoki… do Wisły. Morze, rzeka, basen – zero problemu, szczególnie, gdy jest się ratownikiem. Żadne płyny nie są wtedy straszne! W szkole Janek prezentuje się nienagannie, no chyba, że akurat zdarzy mu się położyć nogi na biurko…
Wiceszef oświetlenia jest za to absolutnie pewny, czego chce. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że założył się ze znajomym o skrzynkę pewnego napoju, iż bezproblemowo dostanie się na medycynę? Taka umowa to nie lada motywacja, ale również wielka odpowiedzialność. Czy mu się to uda? Jeśli tylko nie zapomni przynieść legitymacji na egzamin maturalny (tak jak zdarzyło mu się to przy innym egzaminie), możemy być spokojni. Janek nigdy nie zawiódł jako sekcyjny, więc nie zawiedzie i tym razem!
Szur-szur. Podnosisz głowę znad telefonu. Na twojej twarzy z początku maluje się niedowierzanie, które w ułamku sekundy ewoluuje w wybuch radości. Parę metrów od ciebie stoi nie kto inny, a porządkowy. Miotła w jednej ręce, w drugiej czarny, trójkątny przedmiot. Stylowy grzebień? Twoje wątpliwości rozwiewa chrupnięcie – to tost. Zamykasz oczy. Nie, nie, nie, przecież miałeś przerzucić się na sałatki! Za późno, woń roztopionego sera zdążyła delikatnie podrażnić twoje nozdrza, a przypieczony, pszenny chlebek z pewnością rozkosznie rozpływa się w ustach. Teraz już nie ma odwrotu. Uśmiechnij się i grzecznie podziękuj sekcji porządkowej. Kilka chwil później zmierzasz w stronę sali gimnastycznej, zastanawiając się, gdzie sekcyjni zdobyli takie smakołyki. Zapytałeś nawet o to porządkowego, który z nieco pobłażliwym uśmiechem konspiracyjnie wyszeptał ci do ucha jeden krótki wyraz wywołujący nieopisane dreszcze: Makro. Dotarłeś na miejsce; próbujesz wkroczyć na salę. Na bramce z uśmiechem, ale stanowczo zatrzymuje cię kolejny porządkowy. Jego doskonała sylwetka wywołuje podziw i szacunek. Nawet nie musi się odzywać – po prostu wiesz, że bez biletu nie masz wstępu na spektakl. Jednego tylko nie potrafisz zrozumieć – dlaczego TY nie jesteś w sekcji porządkowej?! Spokojnie, to pytanie zadają sobie absolutnie wszyscy, którzy nie zasilili jej szeregów. Nie poddawaj się, może następnym razem się uda.
Na górze róże, na dole bez, mówi głosem dziecka, a mamą jest. Kto to taki? Martyna Harasimowicz! Tak naprawdę nie ma głosu dziecka, tylko lubi go udawać. Nie jest też prawdziwą mamą, ale matkuje wszystkim sekcyjnym. Tegoroczna szefowa sekcji porządkowej jest uosobieniem empatii i spokoju, których chwilami tak brakuje na Festiwalu. Nawet w kipiącym rozgardiaszu przypomina wszystkim dookoła, że trzeba zdrowo jeść i dużo pić. Kiedy w jej polu widzenia znajdzie się jakaś zagubiona dusza, umierająca na korytarzu albo w kanciapie po wypiciu trzech litrów kawy w dwie godziny, Martyna rusza na ratunek – tuli, poi i karmi. Poi ekstrawagancko – nawet trzema litrami wody w ciągu doby, natomiast karmi lepiej niż niejedna babcia i niejedna wegańska kucharka. Choć w wolnym czasie woli przyrządzać wymyśle jarskie frykasy, podczas Festiwalu nawet przygotowane przez nią tosty z serem rozpływają się w ustach niczym kawior z Atelier Amaro. Nikt nie wierzy jednak w ich realność – smakują bowiem jak sen, podstęp lub wytwór czarodziejskich dłoni. Chcecie znać prawdę? Martyna zaprasza na herbatę. Herbatę cud-miód. Spróbujcie, a nie będziecie już mieć wątpliwości: to jest magia. Być może ta sama magia sprawia, że Martyna ma wiecznie rozładowany telefon. Jeśli jednak sygnał jest, a ona nie odbiera, wnioski mogą być trzy:
a. Martyna skacze na trampolinach,
b. Martyna recytuje (i to nie byle jak – nawet po niemiecku!),
c. Martyna jest po prostu Martyną i roztacza swoją słoneczną energię wszędzie, gdzie się znajdzie.
Wskazówka: odpowiedź „c” zawsze jest prawidłowa.
Jeżeli A wynika z B, to ich implikacja musi być prawdziwa. A jeśli coś z czegoś, to musi wyniknąć skądś. Po śmierci Platona w Akademii panować zaczął Speuzyp i powrócono do tradycji pitagorejskich. Poza tym to muzycy, basiści, szef transmisji. Hegezyp nawoływał do samobójstwa, no a tak w ogóle to Tractatus Logicus Philosophicus.
Trudno się nie zgodzić, że Zosia Krajewska ma ciekawe zainteresowania. To właśnie ona, między kolejnymi filozoficznymi dysputami, będzie wiceszefować sekcji porządkowej, mimo że w głębi serca najchętniej poszłaby pewnie na jakąś manifestację. Bo manifestować podobno uwielbia, na protesty chodzi hobbystycznie i z pasją zmienia świat. Niczym Giordano Bruno jest idealistką, oczywiście w sensie potocznym (tych maluczkich). Filozofuje racjonalistycznie, a sama uważa się za osobę twardo stąpającą po ziemi. Czy aby na pewno? Jej najbliżsi są raczej przeciwnego zdania, ale w końcu nie ma potrzeby wyprowadzać jej z błędu. Zwłaszcza, że i tak skończy pewnie jako nauczycielka w podstawówce albo opiekunka młodzieży z odległych krajów. W końcu sama uważa, że edukacja zbawi świat. Niby tak, ale w końcu niczego nie możemy być pewni. Mówił już o tym Pirron, a za nim Sekstus Empiryk.
Zosia coś bardzo lubi sekcję transmisyjną, a ponadto wszelki aktywizm; idzie na jakieś kognitywistyki, MISH-y i inne społeczne. Ale czy aby na pewno?
Siedzisz na niskiej ławce pod biblioteką, kolana sięgają Ci do brody. Na korytarzu panuje
całkowita ciemność. Nasłuchujesz: do Twoich uszu dobiega tętent drobnych kopytek.
Dźwięk ten sprawia, że pogrążasz się w autohipnozie… Widzisz siebie na safari, a przed
Tobą rozpościerają się jedynie łyse pola brunatnych traw… Sen powoli nakrywa Cię
granatowym atłasem, kiedy tętent kopyt staje się coraz głośniejszy i bliższy…
- Pyk! – ktoś uderza z całej siły we włącznik światła. Unosisz zaspane powieki, a świat
puszcza do ciebie oko.
- Antylopa z rogiem przy uchu biegnie do wodopoju! – krzyczysz.
„Antylopa z rogiem przy uchu…” – kiedy zatapiasz się w tej myśli, antylopa przebiega
koło Ciebie szkolnym korytarzem. W rzeczywistości to nie antylopa, tylko członkini
sekcji sekretariat. Instynkt każe Ci ją złapać, więc agresywnie zrywasz się, po czym z
bezsilnością opadasz na ławkę. I tak nie masz szans jej dogonić – jest prawdopodobnie
najszybszą sekcyjną w Czackim. W końcu sprint ćwiczy przez 90% swojego czasu
wolnego, biegając między garderobą w Romie a tramwajem, między tramwajem a
Żurawią i między Żurawią a szkolnym korytarzem. Na wyrywki zna rozkład tramwajów
dojeżdżających do wszystkich warszawskich teatrów, które skrywają w swoich
piwnicach najbardziej ekstrawaganckie i egzotyczne stroje – przecież moda jest jej
słabością, a zarazem najfikuśniejszą pasją. Nie oznacza to jednak, że 10 razy dziennie
udaje się do H&M-u po czarne rajstopy i białe koszulki – wbrew powszechnemu
przekonaniu, żadna z sekretarek nie ma na takie rzeczy czasu. 25 godzin dziennie
spędza przecież z telefonem przy uchu (antylopi róg? to był chyba tylko sen…), co
umożliwia jej ciągłą integrację z resztą Czackiewiczów przy wodopoju w porze
karmienia. Sama jednak żywi się głównie kawą, która dostarcza jej energii, tak
potrzebnej do załatwiania wszelkich dyplomacji, układania teorii spiskowych („z czego
jest ta plama?”), NIEROBIENIA PRANIA, noszenia stukilowych toreb wypełnionych
togami i czapkami, a po godzinach – wylegiwania się na pufie i kartkowania cegieł,
takich jak „Anatomia roślin” czy „Ulisses”.
A tętent kopyt? W rzeczywistości to tylko stukot obcasów. Niesie się echem po korytarzu
nawet wtedy, gdy sekretarka nosi adidasy.
Nie jestem człowiekiem, który pociąga za klamkę po zamknięciu drzwi na klucz, dla pewności dwa spogląda na zegarek, czy zamawia w restauracji przystawkę i zupę. Nie waham się i nie lubię półśrodków. Jestem maszyną do podejmowania decyzji, jestem mknącą wichurą, jestem burzą i czołgiem. Twardo stąpam po ziemi. Od dziesięciu miesięcy stąpam za Tobą, bo postanowiłem się w Tobie zakochać. Jestem Czystym Konkretem i dlatego misję wyznania Ci mej adoracji realizuję w najwyższym stopniu Konkretności, wyjawiając całą prawdę o Tobie na forum najpubliczniejszym – na Forum Festiwalu. Tak, żebyś miała pewność, że wiem o Tobie wszystko.
Wiem, że (tak jak ja) lubisz podejmować Wielkie Decyzje. Wiem, że kiedy ludzie patrzą, uczysz się biologii i chemii, ale gdy zamykasz się w czterech ścianach Braku Cudzego Wzroku gdzieś na obrzeżach Józefosławia, czytasz marksistowskie pisma i tajemnicze księgi o psychopatologii życia seksualnego. Wiem, że w świetle dziennym jesteś przyszłą absolwentką prawa, lecz gdy horyzont zatopi się w blasku księżyca, zamieniasz się w Królową Cyganerii jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czarodziejskiej różdżki, którą przecież posiadasz – sam widziałem ten długi drewniany drąg zakończony wiązką włosia, którym o 23.59 zamiatasz podłogę, a o północy z furią wskakujesz na niego i odlatujesz na południe, w najciemniejsze zakamarki polskich wyżyn. Widziałem, jak docierasz do Łysej Góry i wspinasz się na Ambonę; jak zasiadasz w kąciku Sabatu, by skierować w stronę Kosmosu swój zakrzywiony spiczasty paluszek, zanosić się śmiechem i odprawiać dziwne rytuały, oglądać surrealistyczne animacje i czytać Gombrowicza. Obserwowałem Twoje niewinne Oblicze, kiedy zapadałaś w Sen po takim posiedzeniu. Słyszałem treść Twoich snów i wiem, że chciałabyś pojechać ze swoim chłopakiem na wakacje na Galapagos, żeby zobaczyć pingwiny, ale nie wpuszczą Cię na pokład samolotu, bo nie można do niego wchodzić z sokiem pomarańczowym. Wiem też, że Twój chłopak nigdy nie dowie się, kim jestem, bo jestem zbyt Konkretny, by zostać poznanym przez umysł człowieka.
Wyjawiam Twoje tajemnice i nie proszę o wybaczenie. Niech wszyscy wiedzą, że jesteś Czarownicą.
I za to Cię kocham.
Twój Tajemniczy Wielbiciel
Jeśli zaczepi was kiedyś dziewczyna i zapyta: „How you doin’?”, wiedz, że spotkałeś jedną z największych fanek serialu Friends – Julkę Tańską. Jak na biol-chema przystało, jest weganką (też byś był, gdybyś wiedział, że kurczaki są karmione lekami antyhistaminowymi!). Podobno odkąd przestała jeść mięso, codziennie śni jej się kanapka ze smalcem. Ale to nie koniec jej fascynacji fauną i florą, Julka zna na pamięć zarówno plan warszawskiego zoo, jak i pory karmienia zwierząt. Co w takim razie mogła zrobić szefowa sekretariatu, gdy tylko zdała prawo jazdy? Pojechać do Wrocławskiego zoo! I drugi raz, i trzeci, i piąty. Kiedy ma dosyć tworzenia wymyślnych notatek do biologii i chemii (koniecznie w kolorze różowym!), wydzwania do teatrów. Ilość kawy, jaką wypija w ciągu dnia, jest już od dawna podawana w hektolitrach. Jedyne, czego nienawidzi bardziej od ludzkiej interesowności i głupoty to… pomidory. Za to bezgranicznie uwielbia Disneya oraz kawiarnię Latawiec (jak na sekretarkę przystało!). Gdy już zostanie znanym lekarzem, kupi sobie samochód mini, dzięki któremu objazdy po polskich zoo będą znacznie przyjemniejsze. A może po prostu rzuci wszystko, wyjedzie w Bieszczady i założy tam schronisko dla psów? Też niewykluczone. Julka – jako szefowa sekretariatu – byłaby w stanie to zorganizować bez najmniejszego problemu. Jesteśmy o tym absolutnie przekonani.
Ta wyjątkowa, jeśli chodzi o organizację sekcja od lat przyciąga młodych kierowców, którzy dla festiwalu są w stanie zmierzyć się z każdą warszawską ulicą. Nie ma tu jednak miejsca na brawurową jazdę – bycie transportowym wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. W końcu to oni dbają o przywiezienie z drukarni świeżutkich gazet i zapewniają dostawę tostów z Makro, bez których członkowie sekcji porządkowej prawdopodobnie umarliby z głodu i ze smutku. I choć jazda przez warszawskie szosy w deszczu czy śniegu, które nierzadko zdarzają się w grudniu, mogłaby wiele osób wyprowadzić z równowagi i przyprawić o ponure myśli, transportowi nie zawodzą. Cierpliwie znoszą trudy bycia kierowcą, by każdy spragniony lektury Czackiewicz mógł przeczytać kolejne recenzje i artykuły, a sekcyjni dostali swoje ulubione tosty.
Choć umiejętność płynnego seplenienia po hiszpańsku wydaje się raczej nieprzydatna,
nikt nie wie, co może przydarzyć się członkowi sekcji transportowej w drodze z
Czackiego do jednej z ponurych warszawskich dzielnic. Bycie kierowcą obfituje w
nieprzewidziane zdarzenia, a nagły deszcz i pechowy korek w środku miasta mogą
załamać nawet najbardziej nieugiętych. Właśnie dlatego każdy transportowy musi
posiadać najróżniejsze umiejętności i być przygotowanym na nagłe zwroty akcji.
Całe szczęście o Iwa nie musimy się martwić, bo oprócz niekwestionowanego talentu
językowego jest odpowiedzialny, wszystko zawsze załatwia na czas, a dzięki swojej
pozytywnej energii nie straci pogody ducha nawet, gdy Marszałkowską pokryje 10-
centymetrowa warstwa śniegu. O jego stalowych nerwach świadczy przede wszystkim
fakt, że żyje pod jednym dachem z kotem, który Iwa nienawidzi, co zdecydowanie może
uprzykrzyć człowiekowi życie. Zwłaszcza, że niechęć kota (o niewinnym imieniu Kicia)
jest całkowicie niewytłumaczalna, bo tegoroczny transportowy jest niezwykle
sympatyczny, otwarty i wygadany.
To idealny dobry kompan do plotkowania i wyjść na kebsa. Należy jednak pamiętać, by
zaczynając pogaduchy z Iwem upewnić się, czy gdzieś w tle nie leci piosenka Britney
Spears albo Lady Gagi. W przeciwnym razie Iwo może porzucić konwersację, by oddać
się spontanicznym śpiewom i tańcom.
Na pozór wszyscy jesteśmy przeciwni stereotypom, a jednak czasem wplatamy je, choćby w żartach, w nasze myśli i rozmowy. Porzućcie jednak wszelkie skojarzenia związane z uczniami mat-infu i sportem, wszyscy, którzy wchodzicie w drogę Gabi Nowohońskiej! Ta dziewczyna jest wulkanem energii. Od najmłodszych lat lubiła ćwiczyć wszystko, a w ostatnim czasie szczególnie upodobała sobie pływanie i koszykówkę. Nic więc dziwnego, że jest taka wesoła – przy tak solidnej dawce ruchu, a co za tym idzie – tak ogromnej ilości uwalnianych endorfin. Na prawo jazdy zdała w kwietniu i od tego czasu z kierownicą wiążą ją bliskie stosunki. Lubi jeździć samochodem – i dobrze, bo jej, jako członkini elitarnej sekcji transportowej, bardzo się to przyda. Ponadto jest stanowcza, asertywna i spokojna. Takie cechy to idealny zestaw dla kogoś, kto będzie w najbliższym czasie przemierzał nieprzewidywalne warszawskie drogi, na których trzeba być przygotowanym na każdą okoliczność. Na co dzień szkoła jest dla niej jedynie dodatkiem do lekcji WF-u. Gabi wie, czego chce. Pomimo tego, że jest w klasie o tak przyszłościowym profilu jak matematyczno-informatyczny, jej marzeniem jest surfowanie na jednej z pięknych plaż, być może na Sri Lance. Chociaż kto wie, czy doświadczenie w sekcji transportowej nie zmieni nieco jej planów? Może niespodziewanie odkryje w sobie naturę rajdowca?
Jeśli kiedyś przemknie koło ciebie ciemna mazda, która na zakręcie wykona popisowego drifta, wyminie cztery taksówki i przejedzie na żółtym świetle to możesz być pewnym, że właśnie minął cię Kuba Bazyluk. Parkowanie w Centrum nie stanowi dla niego żadnego problemu, zwłaszcza jeśli akurat wyrusza do kasyna aby dorobić… grając w pokera. Jak na mat-fiza przystało, nie ogranicza się tylko do tej, bądź co bądź losowej, gry. Kuba wie, że sportem najwyższej próby jest brydż. Wielogodzinne dysputy z pewnym profesorem matematyki na temat najciekawszych rozdań zapewne stały się już zmorą jego kolegów i koleżanek z klasy. Ale sport, w którym jedyny ruch wywołują przeskoki impulsów nerwowych w mózgu, nie wyczerpuje ambicji tego sekcyjnego. Jego wielką pasją jest także nasz sport narodowy: piłka nożna. Nieuważność reszty zawodników podczas wf-owych rozgrywek wywołuje u niego prawdziwą furię. Jednak nie ma się co dziwić: Kuba grał niegdyś w klubie piłkarskim i miał realną szansę przejścia do drużyny seniorów. Ten umysł ścisły nie potrafi zdzierżyć paru rzeczy: widoku, zapachu i obecności kotów, obowiązkowych prezentacji przedmiotowych (całe szczęście wcześniej dorobił sobie w kasynie, więc ten problem niepostrzeżenie znika), a także… kobiecej manipulacji. Jeśli któraś z koleżanek ubierze na studniówkę czerwoną sukienkę, będzie całkowicie bezbronny. Zatem drogie panie – do dzieła! Jeszcze macie szansę!